W tym dziale chciałbym się podzielić z Wami filmami, które miały na mnie jako człowieka niebagatelny wpływ. Dlaczego tutaj a nie na Filmach, Które Ryją Banie Zbyt Mocno? Ano dlatego, że mój osobisty blog bez filmów wyglądałby nieco pusto. A na tym blogu refleksja na temat danego tytułu zawsze będzie nieco innego rodzaju. Bardziej osobista, emocjonalna, po prostu "moja". Nie będzie w niej mowy o książce Palahniuka, na podstawie której powstał film, nie będzie porównywania go z nią. Będzie to po prostu notka o tym jakie ślady to dzieło na mnie pozostawiło. Mam nadzieję, że do tego działu będziecie wracać równie chętnie co do muzycznego, który pojawi się już niedługo i będzie działać na podobnej zasadzie. A teraz zapraszam wszystkich zainteresowanych do czytania!
Pierwszy raz obejrzałem tego killera jakoś jeszcze na Polsacie kilka ładnych lat po premierze z masą reklam pomiędzy filmem, co po latach wydało mi się niezłym paradoksem. Natłok sentencji, scen, migawek, tłuszczu, mydła i przemocy mocno mnie skołował. Spodobała mi się bardzo dynamiczna forma i zaskakujący finał opowieści o narratorze, który nie był świadomy istnienia swojego alter ego. Rzecz jasna schizofrenia bohatera jest tu tylko atrakcyjnym punktem wyjścia do refleksji nad czymś zupełnie innym. Pisałem już, że reklamy "towarzyszące" dziełu były swoistym paradoksem towarzyszącym seansowi. "Kup to", "Sprawdź to", "Promocja tego" "Tylko 199, 99". Narzucanie nam rzeczy, których często po prostu nie potrzebujemy, które kupujemy by potem wywalić w kąt. "Fight Club" przez większość czasu trwania piętnuje nasz konsumpcyjny pusty styl i tryb życia. Podkreśla wewnętrzną pustkę zalęgającą się w człowieku. Starbucks, IKEA, McDonald, wszelakie wielkie marki towarzyszące naszemu życiu podkreślają, że "lubimy" żyć komfortowo, a jednocześnie stajemy się posiadaczami tego co wszyscy. Nasza oryginalność umiera wraz z faktem posiadania tego na co polowaliśmy przez kogoś innego. A przecież to nie ma na dobrą sprawę znaczenia w kontekście przemijającego minuta po minucie naszego życia. Obudź się, przestań sprawiać, że każdy dzień zlewa się z poprzednim. Zbuntuj się, dąż do zniszczenia zastanego ładu, naznaczaj swoje życie bliznami i krwią. Żyj, oddychaj, nie bądź mrówką. Oczywiście nie wszystkim pasuje taki stan rzeczy. Lubią żyć wygodnie i nie martwić się o jutro. Problem w tym, że nie szanują tych, którzy dostarczają im tej niezmąconej niczym codzienności. Gdyby piekarze, krawcy, elektrycy, kelnerzy, budowniczowie, konserwatorzy wszelakiej maści się zbuntowali to bieda zagościłaby bardzo szybciutko do ustatkowanych marudzących na wszystko jednostek zależnych od innych jak Darth Vader od respiratora. Ideą przyświecającą "Podziemnemu kręgowi" jest więc zburzenie zaistniałego ładu i cofnięcia rozwoju świata do punktu zero. Policzek wymierzony w tych wszystkich wbitych w garnitury uszyte na miarę gadających przez komórki tworzone przez małe, chińskie rączki. Czy chciałbym zobaczyć jak powstaje nowy świat? Problem w tym, że "Fight Club" nie oferuje złotego środka. Anarchia posunięta do granic możliwości to nic dobrego. Plan Tylera Durdena tkwiącego w narratorze obraca się przeciwko niemu kiedy bohater orientuje się, że coś jest nie tak.
"Projekt Chaos" jak sama nazwa wskazuje ma na celu zniszczenie, używa przemocy, jest wulgarny, agresywny i nie do końca skuteczny, gdyż nie obywa się bez ofiar. Do tego narodził się w głowie jednej osoby, która w pewnym (a jakże) kręgu stała się kultową i bezwzględnie wyznawaną. Kult jednostki. Tyler jest więc w pewnym sensie metaforą dyktatora, szalonego dyrygenta, postacią znakomitą ale nie do końca pozytywną. Piekielnie inteligentną, ale autodestrukcyjną. Jego psikusy, jak choćby pornowstawki w filmach dla dzieci są niczym innym jak okrzykiem "Obudź się świecie". Mają na celu zrobić krótkie spięcie w mózgu, zburzyć normalność, zirytować, zdziwić, zmusić do refleksji. Bardzo ważną sceną jest w tym dziele rozmowa z "żółtkiem", Tyler grozi mu nienabitą bronią i zmusza do ruszenia dupy, powrotu do nauki, daje mu lekcję, którą zapamięta na zawsze. Nasz świat zmierza do samozagłady według teorii Tylera, ludzie w otępieniu powtarzają te same czynności, nie mają większego celu w życiu, siedzą przed kompem i przeglądają śmieszne obrazki. Gdyby ktoś przystawił Ci lufę do skroni i kazał zmienić życie, znaleźć pracę, poderwać dziewczynę, założyć rodzinę to czy nie zostawiłoby to śladu? Oczywistym jest to, że świat tylko pozornie się rozwija, że ilość jednostek w jakikolwiek sposób próbujący go rozwinąć jest w mniejszości w stosunku do tych wszystkich imprezowych lemingów, hipsterków, których ego jest większe od naszej planety. Przydałby się tym wszystkim elementom solidny słowny wpierdol i strzał w pysk na otrzeźwienie. Nie marnuj tlenu, nie przywiązuj się do pierdół, nie uważaj się za lepszego od innych bo jesteś tylko marnym niekochanym przez Boga pyłkiem na tym łez padole. Rzecz jasna nie namawiam nikogo do sikania innym do jedzenia, niszczenia fontann i robienia materiałów wybuchowych domowej roboty. Jak bardzo zamulone musiało być życie tych facetów, że zgadzali się na pranie po mordach będąc na wysokich stanowiskach, mając rodziny i dzieci? Czy dopiero akt terroru jest w stanie otworzyć oczy na to, że życie jest kruche i marnowanie go na bzdury jeszcze bardziej stacza naszą planetę ku niewartej wspomnienia innym, bardziej rozwiniętym istotom pozaziemskim? "Podziemny krąg" nie daje odpowiedzi na żadne z powyższych pytań.
Dzieło podejmuje rzecz jasna jeszcze jeden ważny problem. Mianowicie pokazuje człowieka jako istotę o niezgłębionym potencjale, w którego głowie może zalęgnąć się wszystko. Idee, pomysły, rewolucje. To wszystko przemyka nam przez głowy w ciągu dnia miliony razy. A jednocześnie do zrealizowania wielkiego planu są potrzebni kompani, którzy pomogą, uzupełnią nas w ten czy inny sposób. Teoria o tym, że wystarczy znać osiem osób by w końcu zdobyć numer telefonu do jakiejkolwiek gwiazdy zdaje się być prawdziwa, bo każdy zna kogoś co zna kogoś co zna kogoś itd. Jesteśmy więc jednostkami, a jednocześnie tworzymy niebezpieczną masę, która jeśli myśli tym samym torem jest w stanie osiągnąć wszystko.
Nim skończę mój wywód słów kilka o postaci Marli, gdyż jest ona ciekawą metaforą nie tylko kobiecości jako takiej ale i nihilizmu, skrajnego wyjebacjonizmu, który był tak bliski niejakiemu Lebowskiemu. Marla jest dla narratora nowotworem, zakłóca jego poukładane jestestwo. Dopóki w postaci granej przez genialnego Edwarda Nortona nie narodził się Tyler-Pitt to był w tym samym szeregu co inni. Miał meble z IKEI, kawusię ze Starbucksa (jak to wszystko do nas późno dotarło, w końcu to film z 1999 a Polska teraz jara się wszelakimi zagranicznymi markami na potęgę), żył w wygodnym mieszkanku. Tyler jedynie przebłyskiwał w jego otoczeniu co można było na filmie zobaczyć z cztery razy. Dopiero Marla udająca się na wszystkie spotkania chorych na przeróżne nieuleczalne i ciężkie przypadki i paląca bezczelnie na spotkaniach rakowców uświadomiła narratorowi, że coś się w jego maleńkim świecie chwieje, jest przesunięte i odstające od normy. Marla stała się zwierzątkiem w jaskini umysłu bohatera. Jej "nie dbam o jutro, dziś mogę umrzeć" wywróciło jego świat do góry nogami. Moi drodzy panowie... doskonale wiecie jak to jest jak kobieta zawróci w głowie, prawda? "Podziemny krąg" ukradkiem przemyca więc sporo teorii na temat natury kobiecej wedle porzekadła, że życie z kobietą nie jest lekkie, ale bez niej jest jeszcze cięższe. Faceci są uzależnieni od tego, że kobieta potrafi dać im rozkosz, że o nich dba, że sprawia, że jest im łatwiej. Bycie macho, przedmiotowe traktowanie kobiet, poniżanie i stawianie obok a nie na równi jest więc i przemycone w tym dziele. Tyler wykorzystuje Marlę, narrator chce ją przed sobą chronić. Ostatecznie razem patrzą na "nowy, lepszy świat" podczas finałowego wybuchu.
I tak mógłbym jeszcze ciągnąć i ciągnąć ten temat, a przecież każdym zdaniem łamię pierwszą zasadę kręgu. Dzieło to oglądałem już kilkanaście ładnych razy, za każdym razem wyłapując niuanse i smaczki. Znakomita muzyka, świetne zdjęcia, genialne kreacje aktorskie wymagające ogromnego talentu. David Fincher popełnił swoje opus magnum (wymienne z "Siedem") dając światu teledyskowy obraz rzeczywistości utrwalonej przez Palahniuka w książce. A jak wy interpretujecie to dzieło? Za co lubicie najbardziej ten wspaniały, piekielnie inteligentny film? Co Wam się w nim podobało, a co zupełnie nie poruszyło? Liczę na burzliwą dyskusję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz